Pisałam te słowa już ze sto razy. Aż mnie trochę przeraża, jak bardzo nie umiem zaczynać. Pewnie dlatego, że zawsze, gdy po upływie czasu czytam, co napisałam, to robi mi się niedobrze. Trudno mi znaleźć tekst swojego autorstwa, którego teraz „nie napisałabym inaczej” (w domyśle – lepiej). Kocham słowa, a jednocześnie ich nienawidzę. Jednak teraz nie pozostawiłam sobie wyboru – skoro odeszłam z pracy, w której pisałam codziennie i nie miałam czasu na zbytnie rozmyślania (żartuję, na zbytnie rozmyślania zawsze mam czas), to musiałam znaleźć inne ujście dla chaosu, który się we mnie kotłuje.
Odkąd nauczyłam się pisać, wiedziałam, że to będzie moja metoda na uwalnianie się od samej siebie. Próbowałam z farbkami, rysowaniem, grą na gitarze, ale nie wyszło. Od tygodni próbuję napisać „ten pierwszy wpis” i też nie wychodzi, co, nie ukrywam, wprawia mnie w drobne rozedrganie i frustrację, bo podejmując decyzję o odejściu z pracy w redakcji, wyobraziłam sobie moje przyszłe życie. Zapomniałam do tej wizji dodać wkurwienie, spadek motywacji, brak wiary w siebie i niechęć do podejmowania działania w czasach, gdy wszyscy podejmują działania.
Problem polega głównie na oczekiwaniach, które zawsze miałam za wysokie. Za dużo oczekuję od siebie i innych. I tym razem skutecznie mnie to zablokowało. Na trzy miesiące. Trzy miesiące zastanawiałam się, co tutaj napisać – w mojej głowie „pierwszy wpis na mojej stronie” urósł do rangi najważniejszego wydarzenia w życiu. Dziś pogodziłam się ze świadomością, że i tak nie będzie idealny. I tak będę chciała go poprawić milion razy. I tak przez kilkanaście godzin nie opuści mnie poczucie, że zrobiłam to źle, że za słabo zaplanowałam najbliższą przyszłość (to akurat fakt).
Jest osoba, która pomogła mi trochę się przełamać i dzięki której jednak włączyłam dziś komputer. Nie zna mnie i ja nie znam jej, ale osiągnęła to, czego życzy sobie większość pisarzy – wywarła na mnie wpływ. Nie wiem, jak się ta osoba nazywa, ale wszyscy znają ją jako Elenę Ferrante. Na wakacje zabrałam jej felietony „Przygodne rozważania”, które pisała przez rok dla „Guardiana” (od stycznia 2018 do stycznia 2019 roku). Trochę mnie oszołomiły te krótkie (i faktycznie dosyć „przygodne”) teksty. Głównie dlatego, że absolutnie gładko wpasowałam się w słowa kobiety z innego kraju, starszej ode mnie i z całkowicie odmiennymi doświadczeniami.
Jeden z felietonów ma tytuł „Pierwszy raz” – dokładnie miesiąc temu taki tytuł nadałam swojej roboczej notatce. Podobnie jak Ferrante „postanowiłam, że opowiem o moich pierwszych razach. Zrobiłam nawet listę: pierwszy raz, gdy widziałam morze; pierwszy raz, gdy się zakochałam; pierwszy raz, gdy uprawiałam seks”. Chciałam sobie zrobić trampolinę do rozterek z tym przeklętym „pierwszym wpisem”.
Dobrze, że trafiłam na ten tekst w tym momencie. Autorka wspomina, że z przyjemnością przywołujemy z pamięci te pierwsze razy (a przy okazji jesteśmy dla nich przesadnie wyrozumiali) i przypisujemy im moc niepowtarzalności. Oczywiście krytykuje ten pomysł.
Tak, ja też nazbyt zakręciłam się wokół „tego pierwszego wpisu”. Jakbym miała jedną jedyną szansę, żeby go stworzyć, jakbym to nie ja miała kontrolę nad tym, co za chwilę zostanie opublikowane, jakby miało być to coś istotnego. A w gruncie rzeczy nie jest.
I na koniec puenta od Ferrante: „To, kim byłyśmy na początku, to tylko niewyraźna plama oglądana z brzegu tego, kim się stałyśmy”. Właśnie. Za rok już nie będę tą Alicją, która właśnie napisała te kilka akapitów. Może będą mnie żenować, może bawić, może uznam je za całkiem znośne, a może odbiorę im życie jednym kliknięciem. Decyzję podejmie Alicja z przyszłości, więc na razie to nie mój problem.
Alicja tu i teraz