Po przeczytaniu książki Johna Hoopera pomyślałam, że jestem okropnym człowiekiem. Jakaś część mnie ucieszyła się, że Włochy to wcale nie jest kraina szczęśliwości. Poczułam też zażenowanie, że byłam tak płytka, by zamknąć kraj zamieszkany przez 60 mln ludzi w swoich błahych wyobrażeniach.
A system tworzenia wyobrażeń to ja mam doprawdy rozbudowany. Złapałam się nawet na tym, że nieraz nie do końca wiem, gdzie przebiega ta granica. Teraz jestem na etapie dogrzebywania się do tego, jakie Włochy są, a jakie Włochy są wyobrażone. Pocieszam się, że nie jestem osamotniona w tym płytkim dryfowaniu po powierzchni. Rok temu dołączyłam do grupy o Włoszech. Tak jak w grupie o psach okazuje się, że to cud, że twój pies jeszcze żyje, a w grupie o roślinach grozi ban za złe podlewanie storczyka, tak w grupie włoskiej jesteś wyklęty, gdy przyznasz, że „no byłem, ale jaj nie urywa”. Grupa włoska jest po to, żeby robić ołtarzyki z parmezanu i chwalić się, ile tym razem litrów limonczello i oliwy przewiozłeś przez granicę. To nawet fajne i miłe, ale życie to nie tylko jedzenie pizzy. Jak człowiek się udławi raz na jakiś czas, to chociaż coś się dzieje, jest jakaś odmiana.
Lubię trochę przewracania oczami i frazesów, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Nie znoszę za to nieustannego zadowolenia, bo nie wierzę, że da się tak żyć. Musi być jakiś zgrzyt, pół łyżeczki cierpienia i garść smutku. Jak boli, to dobrze, bo ból jest inspirujący. Dlatego polubiłam chaotyczne uliczki południa Włoch. Przed wyjazdem do Neapolu słyszałam, że brud, syf i malaria, że albo pokocham, albo nigdy nie wrócę. Obawiam się zatem, że jestem większą bałaganiarą, niż myślałam. Albo, co się nie wyklucza, doceniłam szczerość mieszkańców Kampanii. Mam wrażenie, że na północy trwa jeszcze zawzięta walka, by wszystko to, co nie pasuje do narracji ukryć pod śnieżnobiałym prześcieradłem.
John Hooper zajrzał pod to prześcieradło, a raczej zaglądał latami, gdy mieszkał we Włoszech i pracował jako korespondent, a później jeszcze podstawił lustro, by przejrzeli się w nim i Włosi, i czytelnicy. Dla mnie to idealny przykład, że nieraz trzeba dystansu i spojrzenia kogoś z zewnątrz, by dostrzec ryski i pęknięcia. Od razu obala to argument, że „nie będzie nam obcy gadał, jaki jest nasz kraj”. Okazuje się, że to właśnie „ten obcy” jest tutaj kluczowy. Ja to widzę tak (luźna wizja): jesteś w grupie włoskiej, zachwycasz się kolejnymi świetnymi wakacjami w Riomaggiore, a potem rzucasz wszystko, przenosisz się na stałe do wymarzonej krainy (wszyscy mu zazdrościli), a po miesiącu patrząc w lustrze na swoje podkrążone oczy, próbując uspokoić drżenie dłoni, zadajesz sobie pytanie: „co jest kurwa!?”. Koniec spektaklu, pora ze sceny zejść i dostać w pysk tak naprawdę, a nie pod okiem reżysera.
Książka „Włosi” dała mi trochę po pysku, ale jakkolwiek by to nie zabrzmiało, cieszę się z tego ciosu. Nie brakuje w niej oczywiście zachwytu, zrozumienia i czystej sympatii (bo tutaj trudno się nie zgodzić, że Włochy to jest po prostu kraj do kochania), ale przy okazji autor pokazał, że prawdziwe uczucie jest wtedy, gdy potrafisz odłożyć na bok różowe okulary i powiedzieć, że przeszkadza ci, że ukochany nie wyrzuca pustej butelki po szamponie (K. tak sprawdzę, czy czytasz moje teksty).
Szalenie podoba mi się socjologiczny sznyt tej książki (statystyki, badania i jeszcze statystyki) i tona absolutnie luźnych refleksji, anegdot i osobistych analiz, które nie są oczywiście jedyną słuszną prawdą (bo ta nie istnieje hehe) i można interpretować je po swojemu, trudno jednak odmówić im błyskotliwości. Bardzo się cieszę, że Hooper ograniczył lukier, odarł Włochy (i Włochów) ze zbędnego romantyzmu i pokazał, że to niezwykle skomplikowany kraj, w którym łatwo się zakochać, ale trudniej go kochać. A przecież każdy wie, że prawdziwe, silne uczucie wymaga trochę więcej niż leżenia na plaży i sączenia aperolu.
Alicja po przeczytaniu książki „Włosi” Johna Hoopera
